„Bywają prawdy, które najlepiej przyswajają sobie mierne głowy, gdyż są dla nich najodpowiedniejsze, bywają prawdy, co tylko dla miernych duchów posiadają urok i ponętę”.
Życie społeczne w Polsce po transformacji ustrojowej 1989 roku uległo diametralnej odmianie. Nie rozwojowi, przemianie pozytywnej, ale odmianie na gorsze, ostatecznemu rozprzężeniu więzów społecznych, postaw patriotycznych, solidaryzmu społecznego i odpowiedzialności za kształt państwa, czyli jednoznacznie – regresu.
To, co zazwyczaj nazywa się rozwojem, a więc postęp, wręcz niewiarygodny w obszarze techniki, elektroniki, komunikacji, są jedynie złudnym obrazem owego rozwoju, bowiem równocześnie przebiega proces "inwolucji", uwstecznienia ludzkiego rozwoju duchowego i moralnego, co powoduje, że naturalne biegły w obszarze znajomości zjawisk cywilizacyjnych i kulturowych człowiek staje się mentalnym i moralnym "debilem", mechanicznym, z zewnątrz sterowanym antropoidem. Da się to powszechnie zauważyć. Jest to, więc jedynie ilościowy postęp cywilizacji technicznej, nie przemiana jakościowa świadomości, bo jak ustaliliśmy, w tej dziedzinie rozwoju – regres.
Do dyspozycji obywatela znajduje się więcej materii przetworzonej przemysłowo w produkty konsumpcyjne, a media produkują więcej na jego użytek informacji medialnej, czyli "bryndzy semantycznej", szumu (dez)informacyjnego. Wielu naiwnych odbiera właśnie te parametry jako znamiona postępu i spektaklu "trendy", choć de facto są tylko wyciętymi z kontekstu historycznego i kulturowego "ludzikami odbitymi na ksero", jednowymiarowymi tancerzami w anonimowym, konsumpcyjnym spektaklu. Tak, więc ze społeczeństwa ograniczonego w dostępie do dóbr materialnych, informacji i zdobyczy techniki, staliśmy się entuzjastami konsumpcji w wymiarze wręcz „religijnym”, nie widzącym dla siebie innych, twórczych ról, prócz uniwersalnej, biernej roli konsumenta…
Konsumpcja, zjawisko obce zupełnie i postrzegane jako wyraz „wolności” w zgrzebnej i nudnej informacyjnie (ustawowo cenzurowanej) PRL, stało się centralnym doświadczeniem i (pseudo)wartością w III RP. Natomiast rzeczywista religijność, tak masowa i traktowana jako manifestacja polskości w dobie PRL, zaczęła zanikać „przytłoczona” różnorodnymi „rytuałami” konsumowania i zdobywania prestiżu przez posiadanie dóbr materialnych, gadżetów i ubiorów "trendy". W obliczu egzystencjalnej "trwogi", komunistycznego ucisku i spodlenia życia, wielu szukało w Bogu, nie drogi duchowego rozwoju, a wsparcia w kłopotach materialnych, zaś gdy one zaczęły znikać, a "wysyp gadżetów" zaczął osładzać "grozę istnienia", potrzeba Boga, żarliwość religijna zaczęły przesuwać się na plan dalszy.
Owo właśnie powszechnie panujące "trendy" decyduje o tym, że religią i sprawami rozwoju duchowego nie warto się zajmować, bowiem nie jest to oczywiście "trendy". Tu właśnie przejawia się słabość (wszelkiej) religii instytucjonalnej, zewnętrznej presji moralnej i grupowej wyznawców, nie formujących głębszych postaw, a tylko kontrolowane i stymulowane zewnętrzne odruchy "obrony interesu grupowego". I tak stało się jasne, że nasza religijność to nie ścieżka duchowego rozwoju, ale ta – głoszona z ambon i wykładana w szkołach, to jedynie pretekst poczucia wyższości większości, do sekowania uczniów o innych poglądach i budowaniu tryumfalizmu katolickiego w świecie dorosłych, bo w "kupie siła" – niestety jedynie stadna, fizyczna, bezdusznie agresywna, więc gdzie tu można odnaleźć objawy chrześcijańskiego miłosierdzia? Niestety, religia w praktyce staje się swą karykaturą, a socjotechnicznie (reklama i fałsz medialny) lansowana materialność i hedonizm wypierają religijność…
Ostatnio przeprowadzone badania wykazały, że 2/3 młodzieży nie wierzy w Boga, bo bardziej fascynują ją gry komputerowe, celebrowanie miałkości komunikacyjnej w "gg", komórkowe wysyłanie SMS-ów i adorowanie „świątyń materii”, czyli galerii handlowych. Tam też liczne – niestety – dziewczęta, wyzbyte rozumu i poczucia własnej wartości, towaryzują swe ciała na użytek bogatych, męskich konsumentów, w zamian otrzymując kolorowe, modne towary konsumpcyjne, jak ongiś murzynki koraliki i lusterka za swe ciała, rękodzieło i płody rolne…
Nasza cywilizacja, oparta na kalkulacji ekonomicznej, micie rywalizacji i wydajności oraz demonie „oglądalności” w TV, dawno zapomniała o człowieku, jako podmiocie wszelkich działań i twórcy wartości swego świata. Wielu socjologów nazywa to „amerykanizacją”, ale podobny trend obserwuje się także w wielu innych krajach całego świata, więc to raczej globalizacja kultury, czyli jej pauperyzacja. To kultura powoli traci (a może już straciła?) swój duchowy i odkrywczy wymiar, przestaje być napędem rozwoju człowieka, przestaje być zjawiskiem spontanicznego wyrazu "ducha epoki", a staje się produktem, „masowym spektaklem”, konsumowaniem „lekkostrawnej” sensacji i rozrywki, podobnym na całym świecie, czyli ulega – jak gospodarka – globalizacji.
Kultura staje się także "produktem", jest produkowana w mediach i "słusznych" galeriach, a "słuszni" krytycy sztuki i teoretycy kultury orzekają, co jest "trendy", a co "passe". Wierzyć się nie chce, ale sztuka i jej wartość to stan notowań na giełdzie opinii krytyków sztuki nowoczesnej, rozdających nominacje do tryumfalnego zaistnienia, lub publicznego niebytu, którzy to figurki zanurzone w urynie, obóz Auschwitz z klocków Lego, czy poplasterkowane ciała ludzkie traktują teoretycznie jako "wybitne dzieła", więc wszystko, co wpasowuje się w ów styl i formalny fanaberyzm traktuje się jako "trendy"…
A jak to się przejawia w realiach III RP? Jesteśmy teraz, po latach samodzielnego kreowania języka, samodzielnego trybu (bez)krytycznego myślenia i poszukiwania rzeczywistości w "lesie propagandy", społeczeństwem wychowanym na wzorcach zachowań, postaw i słownictwa rodem z "oper mydlanych" i "reality show", oglądanych w uniesieniu i dyskutowanych przez całe rodziny. Miałkość i bezrefleksyjność, naskórkowy hedonizm i egoizm stały się postawą "trendy".
Wulgaryzm stał się powszedniością językową i nie razi swym chamstwem. Język staje się jedynie potwierdzeniem przynależności do „drużyny wyznawców”, która obowiązkowo musi być „zajebista” i skonfliktowana z inną, bowiem wtedy coś się dzieje, bo bez tego nuda cmentarna w świecie wypatroszonym z wartości i wyobraźni. Zatem trzeba powoływać do istnienia „nowe byty” konsumencko-trendowe, wielki arsenał ciągle zmiennej mody i przymus nieustannego "lansu", aby cyrk napędzający ekonomię i wprawiający „kukiełki” ludzkie w ruch działał sprawnie, na naszą zgubę i upodlenie, a na zysk i materialny sukces producentów gadżetów, towarów i informacji, elit finansowych banków, koncernów czy korporacji medialnych. One to decydują, co trzeba nabywać, kochać i porzucać, kiedy idzie NOWE…
Nasza świadomość polityczna, poczucie bycia kreatorem społecznych i kulturowych przemian, osobą ludzką o realizującym się potencjale wiedzy i praktyki społecznej, czujnym obserwatorem "rąk władzy" i realizacji wyborczych obietnic rządzących, zastąpione zostały w procesie niezwykle skutecznej i cynicznej propagandy (czego nie udało się włodarzom PRL) w etos "biernego widza" słuchającego ocen "autorytetów moralnych", wchłaniacza medialnej papki semiotycznej, czyli kłamstw i półprawd tworzących korzystne dla "linii władzy" fakty medialne lub też matołka rozkoszującego się barwnym chłamem sitkomów, tańców z gwiazdami, czy wystąpień Dody, Wojewódzkiwego lub Nergala, których skandale i intelektualne rodzynki (bździny) zastępują zaczadzonemu mentalnie obywatelowi śledzenie spraw ważnych, jak światowy kryzys ekonomiczny, powstawanie przepaści pomiędzy władzą, a obywatelem, sprzedażą majątku narodowego w celu łatania dziur budżetowych.
Owa medialna "atrapa rzeczywistości" pozwala na odwrócenie uwagi obywateli od tragicznego meritum, bowiem władza realizuje wytyczne koncernów, banków i wszelkich lobbystów, a nie potrzeby, czasem niezbywalne, obywateli, dla których pomyślności materialnej i kulturalnej została wybrana zgodnie z konstytucją. To wielki paradoks naszych czasów, że nie mamy teraz, pomimo niedawnych doświadczeń narodowej "pobudki" czasów pierwszej "Solidarności", 16-tu miesięcy lekcji "wychowania obywatelskiego", podmiotowości społecznej, obowiązku nacisku na władzę, egzekwowania godności pracy, nic z tego, o co walczyliśmy, aby stać się Rzeczpospolitą Samorządną.
Ten straszliwy regres, patologiczne uśpienie świadomości społecznej powoduje, że nie z woli obywateli rządzi się krajem dla jego dobra i racji stanu, ale ponad głowy rozbitego na "stado" społeczeństwa wyrasta nowotwór niekontrolowanej władzy, państwo-Moloch, który "pożera" swych obywateli, zamiast będąc "utrzymywane" z ich podatków spełniać, wedle umowy, ich oczekiwania i potrzeby. Ta sytuacja staje się powoli powszechnym, duchowym, ale i materialnym spodleniem, urzeczowieniem, a jednak nie potrafimy zbiorowo reagować na te upokarzające i degradujące fakty.
Za "marchewkę" konsumpcji, za obfitość materialnej oferty marketów, kolorowy, groteskowo-jarmarczny świat mediów, za wielką galę "nierzeczywistości" z słuchawkami na uszach i kłębowiskiem kukiełek popkultury na ekranach iPodów i komputerów, sprzedaliśmy globalnie, jako naród i jednostki ludzkie, (nie)świadomi obywatele, swą wolność i krytyczny umysł, jak ongiś naiwni murzyni (bez cienia rasizmu) za lusterka, świecidełka i koraliki, niestety, analogia jest tragicznie groteskowa i adekwatna do sytuacji…
Mamy więc nowe święta np. Walentynki, Halloween, Dzień Ziemi, którą wykańczamy, aby teatralnie ratować i złudnie poprawiać własny wizerunek. Zapanowała „postępowa” moda na bywanie w sieciowych restauracjach, jak Mc Donalds, KFC, czyli rytualne, "słuszne", bo modne od Tokio do Rio, objadanie się niezdrowym, sztucznym fast-foodem. Zmieniły się oblicza naszych miasta. Szarość i wszechobecność ideologicznych haseł wyparła kolorowa, atakująca naszą podświadomość z wszechobecnych bilboardów reklama. Telefon komórkowy (SMS) i komputerowe "gg" doprowadziły do zaniku korespondencji listownej i ważności wymiany informacji międzyludzkiej w pełnym wymiarze, a nie jedynie w formie równoważników zdań.
Porozumienie międzyludzkie doby współczesnej, to tylko wymiana owych równoważników zdań, semantycznych atrap pozbawionych treści, ale odznaczających się „odzywkami” przypisanymi do kanonu wypowiedzi wybranej „drużyny”. „Słowo stało się kałem i cuchniało między nami”, czyli jest błahe, standardowe, pozbawione indywidualnego sensu, pozbawione blasku i treści, czyli jest "semantyczną wydmuszką"…
Fascynacje powierzchownością i „mundurowym” standardem objęły także modę. Panny obnaszają zakolczykowane pępki w jeansowych biodrówkach, boją się sukienek, bo nie są "trendy", symbolizują kobiecość "zacofaną", a młodzieńcy „zadają szpanu” w lampasowych dresach i z żelem na krótko ściętych włosach, jak ich idole piłkarze czy gangsterzy. Rewolucji obyczajowej uległa też prasa młodzieżowa, lansująca kult posiadania gadżetów i „bezpieczny” seks nastolatków. Miłość staje się "przygodą dla frajerów", a przyjemność celem, dlatego też poszukiwany partner to jedynie żywy, modnie ubrany, duży "masturbator" do jednorazowego lub kontraktowego użytku. Powinien być skejtem albo metalowcem, być zakolczykowanym i mieć możność uprawiania seksu, kiedy starzy "robią karierę" poza domem…
Wśród młodzieży upowszechniły się różnego rodzaju – w większości importowane z Zachodu – subkultury, jedyne zewnętrzne identyfikatory ich tożsamości. Agresywni skini, posępni heavymetale, rodzimi szalikowcy, dresiarze, blokersi, dalej punki, graficiarze, rolkarze, czy programowo smutni Emo. Ongiś owoc zakazany, wyśniony i romantyczny – seks – stał się atrakcją samą w sobie, hedonistycznym spełnieniem na poziomie animalnym, albo drogą do pozyskiwania wymarzonych gadżetów przez młódź żeńską (coraz częściej i męską także), czyli kwitnie "galerianizm", "barterowa" odmiana prostytucji, uprawiany bez skrupułów i godności, bo to przecież jest „trendy”, a romantyczni są tylko "frajerzy".
Można także za elektronicznie wysłane przez internet zdjęcie, "zajebiste cycki, najlepsze na dzielni", doładować komórkę. Potrzeba kontaktu z wyższymi wartościami, pomocą potrzebującym, ofertą muzeów, lekturą książek, oglądaniem filmów z "wyższej półki" – nie istnieje, rozmyła się w niepamięci, w sczyszczonej do "tabula rasa" świadomości wykastrowanego mentalnie, smutnego i pustego duchowo dzieciaka…
I nikt nie krzyczy, że to powszechna zbrodnia na człowieczeństwie, rzeź duchowa "niewiniątek" na niespotykana skalę. To koniec świata wartości, a początek świata "ludzi-rzeczy" wycenianych towarowo.
Czy ktoś mówi i śpiewa o miłości, co jeszcze niedawno nadawała rumieńców życiu i była wielką romantyczną przygodą młodych? Nie, bo uczucie jest „balastem”, a ważniejszy od miłości jest "zajebisty fan", "dobra zabawa", wymiana partnera "na nowy model", bowiem stary nudny i rozszyfrowany, dla poszukujących życia „cool” młodych, bezmyślnych, cynicznych i wygodnickich ludzi, nie stanowi ona wartości, jak wspomnienia ich rówieśników z Powstania Warszawskiego, łączniczek AK, kolporterów prasy podziemnej w PRL, wiersze Grzegorza Przemyka i Rafała Wojaczka, bo to wszystko "syf i badziewie", o zgrozo.
Pamiętajmy, że zamykanie oczu na zło, które ma znamiona epidemii i niszczy duchowo młode pokolenie, to zbiorowe dozwalania na zbrodnię, podobne jak ślepota na rodzącego się demona nazizmu…
Na koniec można sobie postawić pytanie: czy zmiany te są trwałe, czy jedynie przejściowe, wynikające z „zachłyśnięcia się wolnością”, a więc chwilowe i powierzchowne, czy też są odzwierciedleniem wielkich przemian obyczajowych?
Odpowiedź nie jest prosta, ale można dostrzec uniwersalność zjawiska. Wszak globalizacja nie dotyczy tylko Polski, a ulegają jej inne państwa i narody, również te o bogatej kulturze, o ciągłości tradycji, bez epizodów "komunistycznej traumy". Wygląda na to, że to nie przejściowy „kompleks prowincjonalności”, ale złowrogi proces degradacji wartości duchowych i sprowadzenie życia ludzkiego do wymiaru „radosnej fizjologii” i cynicznej "towaryzacji" na masową skalę niestety.
Idąc tropem słów niemieckiego filozofa-moralisty, Friedricha Nietzsche, współczesne pokolenie "plastikowej młodzieży" (nie tylko młodzieży), pozbawione świadomości historycznej, uczestnictwa w sztafecie pokoleń, a wyznające jedynie „etos konsumenta”, jest już martwym, wypatroszonym stadem antropoidów, a nie żywą, współpracującą i rozwijającą się, mającą własne potrzeby i prognozującą przyszłość Rodziną Człowieczą.
Zakończę rozważania złowrogą diagnozą cytowanego już, wielkiego wizjonera kondycji ludzkiej: „Bywają prawdy, które najlepiej przyswajają sobie mierne głowy, gdyż są dla nich najodpowiedniejsze, bywają prawdy, co tylko dla miernych duchów posiadają urok i ponętę”.
Te prawdy, to współczesne ludzkie kreacje świadczące o naszej małości i egoizmie, to człekopodobne "produkty" socjotechniki, to używane przez "dozorców stada" narzędzia i "bawidka" do sprawnego "zawiadywania ludzkim, otumanionym stadem". A to przecież bolesna, smutna prawda, bowiem świat, w którym żyjemy, to panopticum dla miernot i "kundli umysłowych", a jego oferta, aspiracje i „wyrafinowany” smak zadawala wielu – czyli nikogo – bo masowy konsument to zwielokrotniony do stada umysłowy „pan(pani) nikt”! To "krajobraz po bitwie", zasłany trupami ongiś żywych, teraz zombi, działających automatycznie przeciw sobie, a na rzecz koniunktur ekonomicznych i dobrostanu koncernów…
Nie łudźmy się więc, że zadowolony, nasycony konsumpcyjnie „bohater naszych czasów” spiłuje gałąź na której siedzi – o nie!
Rewolucja może być tylko dziełem „głodnych duchów”, a tych tak niewiele, jak drzew na Saharze. Ale w każdej Sodomie znajdzie się garstka sprawiedliwych, pamiętajmy o tym! Oni to będą depozytariuszami wartości i zadań, które są dla współczesnych tak nieaktualne, jak Bitwa pod Kłuszynem czy Hołd Ruski.
Przebudzenie przyjdzie dopiero wtedy, kiedy „nowy ład światowy” przystąpi do odbierania "bawidek", "czipowania" i „redukcji pogłowia konsumentów”, ale będzie wtedy za późno, bo umysłowo ubezwłasnowolniony, pozbawiony zdolności krytycznego myślenia, "zaczipowany" i inwigilowany przez ukochaną „komórkę”, uzależniony od przymusu posiadania gadżetów – nieszczęsny konsument, niczym ryba wyrzucona na brzeg, będzie w przedśmiertnych konwulsjach przeżywał oświecenie przed zapadnięciem ostatecznych ciemności. Cena za dobrowolną kastrację człowieczeństwa będzie wysoka.
Alternatywa to społeczne przebudzenie i wskrzeszenie "filozofii czynu" – naszej chlubnej tradycji, tu i teraz, w Polsce – depozytariusze idei "złotej wolności" i "Samorządnej Rzeczpospolitej", wsłuchanie się w głosy, co mówią DOŚĆ, odbudowanie więzów solidarności społecznej i woli stanowienia o sobie. Mamy to wszystko pod ręką, wystarczy chcieć!
Zróbmy wszystko, aby opisany powyżej "opis zajścia" był tylko hipotetycznym, czarnym scenariuszem!
Wrzeszcz, listopad 2009 / maj 2012
AntoniK